czwartek, 18 grudnia 2014

10ty tydzień

No i oczywiście niepotrzebnie się martwiłam! byłam wczoraj u gina i widziałam maleństwo w całej okazałości, nawet pomachało rączkami do mamusi. Rośnie prawidłowo, krwiak się wchłonął, wiec nie ma już powodu, żeby traktować moją ciąże jako zagrożoną. Spadł mi kamień z serca. Nie wiem, czy dlatego to tak przezywam, ze tyle się staraliśmy, czy to te hormony.... Zawsze byłam twardą babką, ciężko mnie wzruszyć, a jednak, kiedy dawałam mężowi jego prezent urodzinowy: buciki i pierwszą fotkę z USG, to się rozpłakałam z emocji. Wczoraj wysłałam mu MMSa z maleństwem, od razu oddzwonił i ja oczywiście łzy w oczach, jak mu zaczęłam opowiadać o wizycie. 

Nigdy nie sądziłam, że ta tematyka mnie będzie aż tak mocno poruszać. Ja, która jako dziecko się w życiu lalkami nie bawiłam, jako nastolatka cierpiałam, kiedy sąsiadka podrzucała mi swoje dzieci do opieki, która ogólnie raczej nie wiedziałam, co z dzieckiem zrobić przy odwiedzinach u koleżanek, teraz ryczę na widok USG własnego maleństwa.....

Jest w tym jakaś magia.

A najśmieszniejsze, że mąż jest święcie przekonany, że będzie syn. Bawi mnie ta jego niezachwiana pewność. Następna wizyta za miesiąc, może wtedy się już dowiem, czy ma racje czy nie. Po cichu chyba wolałabym dziewczynkę, ale z chłopca będę się tak samo cieszyć.

wtorek, 9 grudnia 2014

Panikara

No i cóż, przyznaję się bez bicia, że więcej się martwię niż ciesze ciążą. Może to dlatego, że się przesadnie naczytałam podczas starań różnych historii i wiem, że czasem zarodek przestaje się rozwijać na początku ciąży, no i w dodatku gdzieś tam nadal jest ten krwiak....

Co rano, kiedy się budzę, pierwsze co to sprawdzam, czy nadal mnie piersi bolą. To jest taki mój mały wyznacznik ciąży jeszcze sprzed testu. Ostatnio pojawiły się upławy i dodatkowo komplikują sytuację, bo np. dzisiaj w nocy poczułam wilgoć i  od razu pierwsze co pomyślałam to że to poronienie.... Niedługo zwariuję z tym moim czarnowidztwem.

W dodatku na razie powiedziałam tylko moim rodzicom o ciąży, bo mąż chciał się ze wszystkimi wstrzymać do Świąt. Myślałam, że będę miała trochę wsparcia, ale ostatnio męczy mnie moja mama. Wystarczy, że jej powiem, ze się wybieram do sklepu, to już się złości, że powinnam leżeć i dbać o ciąże itd., zupełnie jakbym tego nie robiła. W dodatku jest niezadowolona, że jeszcze nie powiedzieliśmy mojemu bratu, bo on nam powiedział od razu po pierwszym USG. Fajnie, tylko że on nie starał się długo o ciąże ani nie mieli żadnego zagrożenia.... Zresztą jakby nie było, mamy prawo sami zdecydować, kiedy chcemy powiedzieć, w końcu to nasze dziecko. Ale tradycyjnie dla mojej mamy najważniejsze jest, żeby mój brat się nie obraził.

wtorek, 18 listopada 2014

Więc teraz serca mam dwa ;)

No i stało się nieoczekiwane, co zdawało się być niemożliwym.

Myśl o dziecku towarzyszyła mi już od dłuższego czasu, jako że mój endokrynolog zawsze podkreślał, że przy moich problemach mam mniej czasu niż inne kobiety na zajście w ciąże. Przyznam szczerze, że jako nastolatka za dziećmi nie przepadałam, ba, wręcz uciekałam, jak ktoś mi próbował takie małe śliniące się coś wcisnąć. Dopiero po ślubie zaczęłam zauważać, ze niektóre dzieci są słodkie. Przełomem było pierwsze dziecko mojego brata, moja chrześnica, którą szczerze pokochałam i naprawdę lubiłam z nią spędzać czas. 
Jako że i Pan Mąż chciał powiększyć rodzinę, w optymalnym czasie zabraliśmy się ochoczo do starań. I cóż, tu się zderzyliśmy ze ścianą. Pisałam już, jak przygnębiający jest fakt niemożności zajścia w ciążę. Dla mnie to sprawiało, że czułam się niekompletną kobietą, w jakimś sensie gorszą. Widziałam kiedyś jeden odcinek serialu "Jak poznałem Waszą matkę". Była tam taka sytuacja, że kobieta dowiedziała się, że wpadła podczas jednej z jednonocnych przygód. Ponieważ nie lubiła dzieci i w ogóle ich nie planowała, wybrała się do kliniki na aborcję. I tam lekarz po zbadaniu powiedział jej, że zaszła pomyłka i nie tylko nie jest w ciąży, ale w ogóle nigdy w ciąże nie zajdzie. I oto ta kobieta, która nie cierpiała dzieci, po początkowej euforii, kiedy dotarło do niej, co to tak naprawdę oznacza, zaczęła przechodzić żałobę po dzieciach, których nie będzie miała. Moim zdaniem to bardzo dobrze odzwierciedla emocje, jakie targają kobietą. Nie oszukujmy się, nie każde dziecko będzie szczęściem i spełnieniem marzeń rodziców. Może być problematyczne, chore, może tez okazać się, że mąż nie dorósł do rol ojca. Ale niemożność posiadania dzieci zawsze jest nieszczęściem.

Z takimi przemyśleniami powoli godziłam się z tym, że nie uda nam się w sposób naturalny zostać rodzicami. Staraliśmy się w sumie 3 naturalne cykle, potem 3 cykle ze wspomaganiem z Clo, w których owulacja występowała wzorcowo w 14dc, pęcherzyki (po dwa nawet!) były potwierdzone na USG i wiedzieliśmy dokładnie, kiedy pękną. Używaliśmy żelu Conceive plus, wcinałam siemie lniane i witaminy. A jednak nic się nie działo. Wtedy postanowiłam, że robimy sobie przerwę i czas rozejrzeć się za pracą. Wróciliśmy do zabezpieczania się. W siódmym cyklu mój organizm postanowił się zemścić za wymuszanie owulacji; w efekcie trwał aż 49 dni. Wtedy też utwierdziłam się w przekonaniu, że naturalnie nam sie raczej nie uda,bo taka późna owulacja nie sprzyja zagnieżdżeniu zarodka itp. no nic, skupiałam się na pracy i sądziłam, że za rok wrócimy do tematu i będziemy musieli rozważyć in vitro (inseminacja nie miałaby wiele sensu bo męża wyniki są w porządku).
W ósmym cyklu zdarzyło nam się raz zaszaleć bez zabezpieczenia. Jako że mierzyłam temperatury, wiedziałam, że organizm już raz podszedł do owulacji, ale myślałam, że znów będzie długi cykl. No i niby czemu miałoby się coś stać, skoro tyle razy współżyliśmy w najbardziej płodne dni i nic? Trzymając się tej wersji, zlekceważyłam ślad krwi na papierze w 8 dpo, a potem przyszły typowe bóle jak na @ i wtedy juz byłam pewna, że nic z tego. Co prawda piersi bolały mnie wyjątkowo mocno, ale miałam bóle brzucha, więc nie zwracałam na to aż takiej uwagi. Ale bóle utrzymywały się przez 3 dni i nadal ani śladu krwawienia. W sobotę było już 16 dpo i nadal nic. W niedzielę zmierzyłam temperaturę i była zaskakująco wysoka. zaczęłam mieć malutką nadzieję, ale postanowiłam testować dopiero w poniedziałek, żeby móc zrobić niespodziankę mężowi, jeżeli to by faktycznie było to...
W nocy śniła mi się śliczna mała dziewczynka w sukience w grochy i w tym śnie miałam świadomość, ze to moje dziecko. Nigdy wcześniej coś takiego mi się nie przyśniło, co najwyżej opiekowałam się cudzymi dziećmi. Obudziłam się wystraszona, że już mi przeszły bóle piersi, ale temperatura nadal była wysoka. Zrobiłam test i drugi paseczek od razu się pojawił, tylko lekko jaśniejszy od kontrolnego. Zupełnie nie wiedziałam, jak zareagować, więc zadzwoniłam do ginekologa i umówiłam się na wizytę na piątek. Kolejne trzy dni spędziłam jak we śnie, czytając o ciąży i bojąc się cieszyć. W piątek od razu poszłam na fotel i był tam centymetrowy pęcherzyk! Cóż za ulga! Niestety obok był też krwiak wielkości mojego pęcherzyka, który może zagrażać ciąży. Dostałam magnez na skurcze, progesteron i różne próbki witamin dla kobiet w ciąży. No i termin kolejnej wizyty, kiedy już powinno być widoczne serduszko.

Cóż, ciąża potwierdzona, a ja nadal boję się cieszyć. Ale mam nadzieję, że kolejna wizyta pójdzie dobrze i się odważę na trochę radości. Jednym 9 miesięcy zajmuje urodzenie dziecka, dla nas 9 miesięcy trwały starania. Nauczyło mnie to wiele pokory w stosunku do życia, jak również tego, że nie wszystko można zaplanować.

środa, 12 listopada 2014

Warto doceniać życie...

Dziś będzie trochę refleksyjnie, a to za sprawą listu, który niedawno się pojawił na Fochu Moje_zycie_sie_zawalilo__a_ja_juz_nie_chce_byc_silna. List rzeczowy i wstrząsający do głębi. Poczytałam, łzy się w oku zakręciły i pomyślałam sobie, jak nie doceniam na co dzień tego, co mam. Jak skarbem jest posiadanie wokół siebie rodziny, która choć czasem drażni, zawsze wspiera. I przede wszystkim, jakim skarbem jest dla mnie mój mąż. 

Muszę przyznać, że nigdy nie należałam do małych księżniczek, zawsze łaziłam z chłopakami po płotach, a od mamy domagałam się zakładania spodni, a nie spódniczek, które znacznie ograniczały moje aktywności. W podstawówce na przerwach zazwyczaj czytałam książki, a chłopaki czuli do mnie raczej respekt niż miętę- jako że szybko wyrosłam, potrafiłam niejednego pokonać w siłowaniu na rękę. 
Potem przyszło liceum i rozmarzona książkami, zaczęłam marzyć o miłości. Ale cóż zrobić, kiedy dla chłopaków byłam kumpelą, której opowiadali o wszystkim, a nie dziewczyną. Tak więc nie udało mi się spotkać wtedy wielkiej miłości i zaczęłam już w myślach godzić się z tym, że jest mi pisana raczej samotność (czarne koty i te sprawy :)). 
A potem przyszły studia i poznałam chłopaka, który widział we mnie kobietę swoich marzeń. No i udało nam się zbudować coś naprawdę fajnego razem. Razem wyjechaliśmy też za granicę, co było próbą dla naszego związku- ja miałam pracę, mąż spędził pół roku na poszukiwaniach. Ale udało się i cóż, poszliśmy do ołtarza :). 
Nie zawsze było łatwo. Ja z natury jestem introwertykiem, lubię ciszę, spokój i -do pewnego stopnia- samotność. A jednak kiedy się zakochałam, każda minuta bez mojego mężczyzny była minutą straconą. 

Większość naszych znajomych tutaj nie jest po ślubie i często słyszymy pytanie: czy ślub coś zmienił? Mąż odpowiada, że nie, ale moim zdaniem zmienił sporo. Pominę już kwestię, że był on dla nas obojga ważny ze względów religijnych. Ale prawdą jest, że każdy nosi w sobie jakieś wyobrażenie, jak małżeństwo powinno wyglądać. I po ślubie ten wzorzec się uaktywnia, co oczywiście może prowadzić do konfliktów, jeżeli wizje są różne. W moim domu rodzinnym to mama zajmowała się wszystkim na co dzień, tato się czasem z nami pobawił, ale nie było go zbyt dużo w tym codziennym życiu. Dorastając postanowiłam sobie, że mój mąż będzie uczestniczył w życiu rodzinnym tak samo jak ja. Na początku nie było łatwo, jako że zakochałam się w jedynaku, któremu mama nie pozwalała nawet talerza odnieść do kuchni... Ale na szczęście on też nie lubił takiego układu i stopniowo nauczył się wszystkiego (no, poza pieczeniem, do tego się jeszcze nie zabrał). Ile razy musiałam się ugryźć w język, kiedy chciałam go w czymś wyręczyć, to tylko ja wiem. I owszem, zawsze go chwaliłam, nawet jeśli ja zrobiłabym coś szybciej i lepiej. Teraz wiem, ze mogę polegać na moim mężu w każdej sytuacji życiowej i nie ma takiego problemu, z jakim byśmy sobie razem nie byli w stanie poradzić.

środa, 20 sierpnia 2014

Narkotyki to NIE zabawa

Czytałam ostatnio wywiad z Christiną F., która napisała słynne "Dzieci z dworca Zoo". Pomimo sławy i pieniędzy, jakie zyskała dzięki tej książce, przyznała, że nigdy nie wyszła z nałogu. Miała okresy, kiedy "była czysta", ale ostatecznie narkotyki zawsze wygrywały. Niestety, często tak się dzieje. Ludzie myślą, że dragi są fajne, modne, i że to tylko taka zabawa. Rzeczywistość jest zupełnie inna.

Jako dziecko miałam dobrego kolegę, nazwijmy go Darkiem. Często przyjeżdżał do swojego wujka, który mieszkał w bliskim sąsiedztwie moich rodziców. Graliśmy razem w piłkę, bawiliśmy się w podchody, organizowaliśmy turnieje badmintona. Mi, dziewczynie ze wsi, imponowała jego znajomość muzyki i "światowość", bo pomimo że pochodził z biednej rodziny, bogaty wujek zabierał go na zagraniczne wycieczki i kupował mu sporo firmowych gadżetów. 

Teraz myślę, że nadmierną pewnością siebie maskował zagubienie. Miał osiem lat, kiedy ojciec zostawił jego matkę i, mimo że mieszkał w tym samym mieście, nigdy więcej nie kontaktował się z dziećmi (Darek miał jeszcze młodszą siostrę). Jego mama, złota kobieta, była pielęgniarką i wiecznie ciągnęła nadgodziny, żeby zapewnić dzieciom wszystko to, co mają rówieśnicy. Mieszkała z nimi jeszcze babcia, dla której Darek był oczkiem w głowie. Wyręczała go we wszystkich pracach domowych, kryła jego wybryki, a kiedy mama chciała go za coś ukarać, zazwyczaj go broniła.

Mijały lata i Darek zaczął dojrzewać, mimo wysiłków matki nie starczało pieniędzy na firmowe ciuchy i bajery, jakimi szpanowali koledzy. Żeby im zaimponować, zaczął eksperymentować z narkotykami. Z początku nikt niczego nie zauważył, przez długi czas ukrywał wszystko przed rodziną. Jako ze przestał odwiedzać wujka, straciłam z nim zupełnie kontakt. Dopiero dobrych parę lat później spotkałam jego matkę i poznałam dalszą część jego historii. 

Darek bardzo szybko się uzależnił i potrzebował coraz więcej pieniędzy na swoje używki. Kiedy wyciąganie gotówki od mamy i emerytury od babci już nie wystarczało, zaczął kraść. Kradł w sklepach, wynosił z domu co bardziej wartościowe rzeczy. Wtedy po raz pierwszy się wydało. Matka wysłała go na odwyk. Z początku wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Jedną z zasad było, że podopieczni nie mogą mieć własnych pieniędzy, żeby ich nie kusiło. Ale kochana babcia wiedziała lepiej i potrafiła wnuczkowi do cukierków pozawijać jakieś drobne... A on niestety był słaby psychicznie.... Uciekł. Wrócił do domu. Wynosił już wszystko, co się dało, nawet jakąś tanią biżuterię swojej młodszej siostry. Matka w tym czasie była już pod opieką psychologa, który kazał jej go wyrzucić z domu, o ile nie zgodzi się na odwyk. Wymieniła więc zamki i z ciężkim sercem słuchała wrzasków i błagań.... Tylko inna matka może zrozumieć, jak trudne to dla niej było, ale ma przecież też córkę, którą musiała chronić...

Darek zgodził się na kolejny odwyk, tym razem w jakimś ośrodku w Hiszpanii, gdzie wychowankowie sami mieszkali na farmie i resocjalizowali się przez pracę. Było dobrze, nauczył się języka, zaczął wychodzić z tego... Ale stuknęła mu osiemnastka, nie można go było przymusić do pozostania w ośrodku. I znów okazał się za słaby.... Uciekł, wrócił na ulicę.....

Ta historia mogłaby mieć happy end. Darek poznał dziewczynę z takimi problemami jak on, zakochali się i przydarzyła się ciąża. Matka ich przygarnęła, dziecko jakimś cudem urodziło się zupełnie zdrowe. Przez kilka miesięcy tworzyli normalną rodzinę. Ale nałóg po raz kolejny okazał się silniejszy. Wrócili na ulicę. Matka Darka została rodziną zastępczą dla małego. Ojciec czasem go odwiedza, matka nie chce go nawet widzieć. Czy jeszcze kiedyś wyjdzie z tego?

piątek, 27 czerwca 2014

I że Ci nie odpuszczę....

Nadszedł ten piękny dzień w moim życiu, kiedy oboje z mężem stwierdziliśmy, że chcielibyśmy zostać rodzicami. Do teraz, jak wspominam ten cykl, to się łezka w oku kręci... Już po pierwszym stosunku bez prezerwatywy byliśmy oboje przekonani, że jestem w ciąży. Rzeczywistość okazała się inna... Kolejny cykl rozciągnął się niemożliwie, przyszedł czas na wsparcie medyczne. Ginekolog zlecił pakiet badań, a ja odkryłam społeczność, o której nie miałam wcześniej pojęcia: podziemny krąg staraczek. To był nowy etap dla mnie: faza świadomego starania. Strona za stroną uczyłam się, co z czym się je. Jak mierzyć temperaturę, jak obserwować śluz, jakie zioła i witaminy mogą pomóc. Nigdy wcześniej nie myślałam, że żeby zajść w ciąże, trzeba poznać nazwy wszystkich hormonów. Że wykres musi być sumiennie uzupełniany o tysiąc objawów, jakie odczuwam, bo wtedy magiczny detektor ciąży dodaje mi punkty, a nagrodą za najwyższy wynik jest ciąża.

A więc mierzyłam temperaturę, obserwowałam śluz, łykałam siemie lniane i mnóstwo innych dopalaczy, miałam wykresy jak marzenie, a ciąży dalej brak. Faza trzecia to pomoc medyczna. A więc dwa razy w miesiącu do gina: najpierw stymulacja jajników, potem podgląd pęcherzyków. Dziewczyny wymieniają się na forach rozmiarami pęcherzyków i grubością endometrium, jakby to były przepisy na ciasto. W świecie staraczek tabu nie istnieje, dyskutuje się częstość współżycia, pozycje, ilość i jakość spermy...Ech, ten seks! Seks dla przyjemności też nie istnieje w tej rzeczywistości, bo przychodzisz z monitoringu i wiesz: jak ma coś z tego wyjść, to przez najbliższe trzy dni trzeba się postarać. Więc się staram, wbijam w sexy bieliznę, włączam nastrojowe światła...a tu klops, mąż nie ma nastroju. Zdesperowana, ze łzami w oczach szepczę, że dziś to mimo wszystko trzeba. Widzę w jego oczach, że się przymusza.... Taki wymuszony sex to chyba najgorsze, co się może przydarzyć w związku i diabelnie obniża samoocenę... Ale to nic, dam radę! Przez następne dwa tygodnie robię wszystko, żeby ta komórka, która przecież tam jest, bo widziałam na USG, się zadomowiła. Żadnych wysiłków, nawet brzuszków, zdrowa dieta, zero alkoholu. Chodzący inkubator. Po 16 dniach (bo 14 byłoby za łatwe!) zaczyna się nowy cykl. I po raz pierwszy płaczę z tego powodu. Jednocześnie codziennie dyskutuję o ciąży mojej bratowej, która na dniach rodzi, chociaż chwilami jest mi naprawdę ciężko.

Ale oto nadeszła faza czwarta: mam dosyć. Nie zamierzam ustalać strategii na ten cykl, czy tym razem zioła Ojca Sroki, wiesiołek czy może nadal siemie lniane. Nie zamierzam więcej przymuszać męża do sexu. Widocznie nie będzie nam dane zostać rodzicami. Natury się nie da oszukać....

wtorek, 18 marca 2014

Samotność- przyjaciel czy wróg?

Ostatnio nadrabiam braki w moim literackim wykształceniu, na celowniku są klasyki na temat przyszłości, jaka czeka nasze społeczeństwo. Najpierw  przeczytałam "Rok 1984" , teraz "Nowy wspaniały świat". Obie książki prezentują zupełnie odmienne wizje, ale w obu można znaleźć też wiele wspólnego. Czy to znaczy, że intuicyjnie uważamy, że świat podąża w takim, a nie innym kierunku?

Najbardziej uderzył mnie temat samotności jednostki. W obu wymienionych książkach człowiek żyje zupełnie samotnie i jakiekolwiek budowanie więzi z drugim człowiekiem jest poważnym wykroczeniem przeciwko społeczeństwu. Dlaczego? Najwyraźniej obaj autorzy sądzą, że kontakty międzyludzkie i silne emocje im towarzyszące są przyczyną niestabilności na świecie. Jest to gorzki wniosek, tym bardziej, że pod wieloma względami prawdziwy. Ale czy faktycznie możliwe byłoby wykorzenienie naturalnej potrzeby bliskości z drugim człowiekiem?

W dzisiejszym świecie od każdego człowieka oczekuje się sieci satysfakcjonujących relacji społecznych. Już w książeczkach dla dzieci wszystkie dobre postacie mają dużo przyjaciół, a samotność jest karą. W podstawówce posiadanie najlepszego przyjaciela czy przyjaciółki jest oczywiste. Z wiekiem dochodzi jeszcze wymaganie od człowieka, aby zbudował relację bardziej personalną- znalazł sobie chłopaka/dziewczynę. Konia z rzędem temu, kto nie miał ochoty niecenzuralnie odpowiedzieć wszystkim wścibskim cioteczkom na powtarzane w kółko pytanie "a masz już chłopaka?". A więc przy wkraczaniu w dorosłość człowiek powinien mieć gromadę przyjaciół i partnera. Jak to wygląda w rzeczywistości? Wiele osób zwyczajnie nie czuje potrzeby prowadzenia intensywnego życia towarzyskiego. Nie każdemu jest dane spotkać już w liceum swoją wielką miłość. Czy ludzie samotni są przez to gorsi? 

Wydaje się, że otoczenie się wianuszkiem przyjaciół zapewni nam zawsze towarzystwo i wsparcie. To nieprawda. Choćby nie wiem co, w najważniejszych momentach życia człowiek jest zawsze sam. Przyjaciel nie wejdzie z Tobą na maturę; mąż nie urodzi za Ciebie dziecka, a kiedy dopadnie Cię jakaś choroba, to będziesz musiał przez nią przejść sam. Nawet najbardziej wspierający małżonek nie będzie z Tobą 24/h w szpitalu, i nie będzie w stanie zrozumieć emocji, jakie czasem Tobą targają. Wreszcie, nawet jeżeli w pokoju zgromadzi się gromada Twoich najlepszych przyjaciół, nie zmieni to faktu, że umierać będziesz sam. 

Warto mieć tą świadomość, bo ona uwalnia od strachu. Od poczucia, że jesteś nic niewarty, bo nie masz koło siebie mnóstwa ludzi. Jest wspaniale dzielić życie z  partnerem, cudownie, jeżeli masz przy sobie przyjaciół, ale mimo to zawsze będą w życiu momenty, którym trzeba stawić czoła samodzielnie. Dlatego ważne jest aby byś swoim prywatnym najlepszym przyjacielem. Jeżeli się lubisz i masz do siebie szacunek i zaufanie, to jest najlepszy kapitał na przyszłość. Nie bój się samotności, bo ona pozwala Ci poznać samego siebie, usłyszeć swój wewnętrzny głos.

wtorek, 25 lutego 2014

Ach ta polska zawiść, czyli jak mu dokopię to będzie mi w życiu lepiej

Wczoraj znajomi podesłali mi na FB linka do artykułu o p. Zielonce klik. Artykuł ten musiał cieszyć się sporym zainteresowaniem, skoro dziś znalazł się na gazecie.pl. Co w nim takiego fajnego? Oto pan Zielonka opowiada o swojej wyprawie na olimpiadę w Soczi i wrażeniach. Wypowiada się ciekawie, z pasją, wspomina też poprzednie olimpiady, w których uczestniczył- a trochę się tego nazbierało, bo od 1992 roku nie opuścił ani jednej. Cała wypowiedź okraszona jest zdjęciami uśmiechniętego pana Zdzisława w charakterystycznym biało-czerwonym dresie i z flagą z napisem "Grodków- Klub Olimpijczyka Olimp Grodków - Polska". Bardzo fajny artykuł! A co pod nim? Ludzie, którzy nie potrafią przetrawić faktu, że ktoś w życiu może mieć jakąś pasję. W komentarzach obrywa się panu Zdzisławowi za "wieśniackie" umieszczenie nazwy swojego miasta na fladze. Komentatorzy ujawniają też swoje zdolności paranormalne, określając go mianem "starego komucha","świętej krowy-emeryta wojskowego"... Co najciekawsze, najbardziej nie interesuje ich to, o czym opowiadał, a właśnie to, czego nie wspomniał- skąd ma pieniądze na to wszystko?
 Zastanawia mnie to, że pod większością artykułów o ludziach, którzy coś w życiu robią, małego lub dużego, zawsze znajdzie się jakiś komentator kanapowy, który nigdy w życiu nawet nie spróbował zrobić coś ciekawego, i zarzuci swoim głębokim przemyśleniem:"jakby mi ktoś dał tyle pieniędzy to też bym tak umiał", po czym w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wraca na kanapę.

Dlaczego mnie tym razem to tak zbulwersowało? Mam przyjemność znać pana Zielonkę osobiście i wiem, jak bzdurne są te zarzuty wobec jego osoby. Pan Zielonka jest wuefistą z zamiłowania i prawdziwego zdarzenia, a igrzyskami olimpijskimi pasjonuje się od zawsze. Osoby bywające w Grodkowie mogą kojarzyć go z charakterystycznego biało.czerwonego dresu, który jest jego ulubionym strojem. Swoją pasją potrafi się dzielić z uczniami, i to z niemałymi sukcesami; piłkarze ręczni z "Olimpu" mają na koncie wiele sukcesów. Pan Zielonka organizował też w Grodkowie spotkania z polskimi olimpijczykami; ja załapałam się na spotkanie z Renatą Mauer i Robertem Korzeniowskim i to było bardzo ciekawe doświadczenie, mimo że sama wielkim fanem sportu nie jestem.
Podsumowując, świata nie zmienię, ale chciałabym, żeby pewnego dnia ludzie zaczęli się cieszyć z tego, że w Polsce mamy takich pasjonatów, zamiast na ślepo próbować im dokopać, żeby poprawić sobie samopoczucie. Co ciekawe, jest to typowo polska domena, takich zawistnych komentarzy nie spotkałam nigdy na angielskojęzycznych czy niemieckojęzycznych serwisach.