poniedziałek, 13 lipca 2015

Poród

Niby czekałam 9 miesięcy a jednak poród mnie zaskoczył. Wszystko zaczęło się w sobotę wieczorem, szliśmy spać kiedy poczułam że coś się sączy. Pomyślałam, że to może wody, ale nie było tego strasznie dużo więc kazałam sobie nie wymyślać i poszłam spać. Noc była ciężka, brzuch się spinał i był twardy jak kamień, więc niewiele pospałam. Rano poszłam do toalety i znowu jakiś płyn, zaczęłam się trochę martwić. No i koło 10:00 pojawiły się delikatne skurcze - ot takie jak na miesiączkę, nie brałam ich na poważnie ale po kąpieli nie przeszło no i stawały się coraz bardziej regularne - co 5-6 minut. W dodatku po każdym skurczu znowu pojawiała się jakaś ciecz. Mąż zaczął panikować, że powinniśmy już jechać do szpitala, wiec pomyślałam sobie że może akurat tak łatwo pójdzie i to już to. Oj, naiwna byłam... Ponieważ myślałam, że to już, odpuściłam sobie obiad, co później okazało się być poważnym błędem. 

W szpitalu podłączyli mnie do KTG, skurcze pisały się na poziomie 30-40, rozwarcia w ogóle nie było, więc położna stwierdziła że jeszcze daleka droga, tym bardziej że główka Małej była jeszcze dosyć wysoko. W zasadzie chciała mnie do domu odesłać ale wspomniałam jej o tej cieczy i okazało się, że faktycznie sączą mi się już wody płodowe. W takim wypadku dziecko powinno się urodzić w ciągu 24h żeby zapobiec infekcji. Zostałam więc przyjęta, dostałam mały pokoik- poczekalnię przy porodówce no i czekaliśmy. Chodziłam dużo po schodach, masowałam sobie sutki, jednym słowem wszystko co znałam co może przyspieszyć poród. O 20:00 kolejne KTG, badanie i rozczarowanie - nie ma nadal rozwarcia, chociaż główka Małej ładnie zeszła. Dostałam kiepską szpitalną kolację, piłkę na pocieszenie, ale dalej walczyłam. O 23:00 przyszła nowa położna, jakaś Rosjanka, i powiedziała, ze przy takich skurczach jak moje w życiu nie urodzę, bo nie są produktywne, mam iść spać, a rano dostanę oksytocynę na wywołanie. Tutaj już miałam skurcze krzyżowe, które bolały jak jasna cholera, więc poczułam jeszcze większe zniechęcenie. Mąż został odesłany do domu, ja dostałam jakiś badziewiasty czopek przeciwbólowy który mi absolutnie nic nie dał i miałam spać. Ból był coraz gorszy, skurcze co 8-9 minut takie, że gryzłam poduszkę. około 03:00 zawołałam położną i powiedziałam, że te skurcze mnie wykańczają, podpięła mi KTG i stwierdziła, że się nie zapisują i w zwiazku z tym nie może mi dać nic przeciwbólowego....

Około piątej zaczęłam mieć odruchy wymiotne po każdym skurczu, już nie panowałam nad sobą, byłam praktycznie półprzytomna. Ponownie wezwałam położną i powiedziałam jej, że jeżeli te skurcze są nieefektywne to ja nie dam rady z jeszcze gorszymi kolejnych parę godzin i chce rozmawiać z lekarzem i cc. Wystraszyła się trochę, zbadała mnie i nagle cud - już 5 cm rozwarcia, wszystko super, za 2 h już na pewno urodzisz, dzwoń po męża! No więc mówię- ok, to jak mam przeżyć te dwie godziny to chcę PDA. Przetransportowała mnie na salę porodową, przyszedł mąż, chyba się trochę przeraził tym, jak słaba byłam bo dosłownie leciałam przez ręce. Znieczulenia mi nie chcieli dać, kręcili, ze to już blisko, ale w końcu jednak stwierdzili, że te skurcze jednak za rzadko są i to jeszcze potrwa i muszą mi dać oksytocynę. Ja już wpadłam w histerię, miałam wrażenie że zaraz umrę, a każdy skurcz był dla mnie jak mała śmierć. Mąż mnie wspierał, masował krzyż w czasie skurczu, ale mimo to czułam że jestem już na wyczerpaniu...Wreszcie mi uwierzyli że naprawdę nie dam rady i wezwali anestezjologów. Tych panów zapamiętałam jako anioły w zielonym. Podanie znieczulenia nic nie bolało, tylko mężowi zrobiło się trochę słabo bo biedny to widział. Trzy kolejne skurcze i nagle poczułam jakbym odleciała. Ból zniknął! To był niesamowity moment! Znieczulenie podali mi zresztą w ostatniej chwili bo niedługo później dostałam drgawek z wycieńczenia i wkłucie byłoby już niemożliwe. 

Co do parcia - ponieważ podali mi znieczulenie tak późno, nie czułam skurczów, więc położna mówiła mi, kiedy mam przeć. Podejrzewam, że przez to też było mniej efektywnie i w końcu położna mnie nacięła, żeby Mała szybciej wyszła, jako że spadało jej tętno pod koniec. Jak się okazało - dlatego, że miała pępowinę owiniętą wokół szyi. Kiedy wreszcie ją wyciągnęli i tatuś przeciął pępowinę,  rozpłakałam się, położyli mi ją na brzuchu, a ona była bardzo obudzona i bardzo skupiona, patrzyła na nas przytomnie, przede wszystkim na tatę...Leżałyśmy tak jeszcze przez godzinę, a ja czułam się tak szczęśliwa jak nigdy w życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz